Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co to? — zawołał nagle Lupin.
— To on! — odpowiedział Gilbert, wskazując na trupa Leonarda. — Och, panie — zawołał nagle z trwogą. — Ten trup mówi. Słyszałem już raz głos jego.
— W takim razie nie jest jeszcze trupem — zaśmiał się Lupin, pochylając się nad Leonardem.
Po chwili jednak cofnął się sam... W łosy stanęły mu na głowie pod wpływem trwogi. Leonard już nie żył. Serce jego przestało bić. Twarz była nieruchoma. A przecież z tych ust, skrzywionych w kurczu przedśmiertnym, wychodzić się zdawały jakieś krótkie, urywane wyrazy. Wymawiane były głosem cichym, stłumionym, głosem dziwnie nierównym, gwiżdżącym, a przedewszystkiem dziwnie dalekim.
Zimny pot wystąpił na czoło Lupina. Towarzysz jego zakrył twarz dłońmi — spojrzeli na siebie, obejrzeli wszystkie kąty pokoju. Nie było nikogo prócz nich i zamordowanego. Skąd więc pochodzić mógł ten dziwny, tajemniczy głos, jakby płynący z poza grobu. Po chwili Arsen opanował nadludzkim wysiłkiem swój lęk i pochylił się nad zabitym. Głos, który umilkł przez chwilę, znów się odezwał. Słyszał już teraz wyrazy, odróżniał poszczególne zdania.
— Poświeć mi tu lepiej — rzekł do Gilberta.
Ten zbliżył się z lampą, oświetlając jaśniej twarz Leonarda. Nie było żadnej wątpliwości, że słowa, które dochodziły ich uszu, wypowiadane były przez trupa, a jednak usta skrwawione nie poruszały się wcale.
— Słuchajcie! — mamrotał straszny głos. — Oni go zabili. Zabili go chyba! Śpieszmy się! Żywo! Milczenie! Nie mówi już!...
— Panie — wyjąkał Gilbert, którego zęby szczękały jak w febrze. — Boję się... to straszne...
Ale Arsen, który od pewnego czasu wpatrywał się uważnie w jeden punkt, wybuchnął nagle szczerym, rozgłośnym śmiechem. Dźwignął silną ręką trupa i przesunął go na inne miejsce.