Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój Boże! Tak byłem pewny, że dojdziemy do porozumienia.
Maurycy Prasvílle nie odrzekł nic na to, a tylko wsunął skwapliwie do kieszeni opieczętowaną kopertę.
Arsen zniknął. Po jego odejściu szef policji odetchnął głęboko, jakby zbudziwszy się z ciężkiego snu.
Nie zdawał sobie jeszcze dostatecznie sprawy z doniosłości przyrzeczeń, jakie porobił Arsenowi, gdy zapukano znów do jego gabinetu.
— Kto tam? — zapytał niechętnie, bo pragnął być sam po wrażeniach, jakie przebył.
— Pan poseł Daubrecq prosi o posłuchanie.
Dźwięk tego imienia zelektryzował nanowo szefa policji.
— Daubrecq? I czego jeszcze chce, czego się spodziewa?
Ale ten, nie czekając na pozwolenie wejścia, wtaczał się już do gabinetu i zwalił się prawie na dyrektora policji, opierając mu na ramionach olbrzymie swe, żylaste pięście.
Wyglądał strasznie.
Oko miał przewiązane czarną opaską, suknie w nieładzie. Kołnierz u koszuli oderwany.
Nie przyszedł widocznie do siebie i robił wrażenie człowieka szalonego, co wyrwał się świeżo z poza krat szpitala dla obłąkanych.
— Masz listę? — ryknął na duchem szefa policji, który usiłował napróżno uwolnić się z jego uścisków i uciec się musiał do pomocy swego sekretarza.
Posadzili go we dwóch na krześle, a Prasville uzbroił się znów w swoje dwa pistolety, poczem dopiero pożegnał skinieniem ręki sekretarza.
— Masz listę? — powtórzył raz jeszcze Daubrecq, krztusząc się z wściekłości.
— Mam.
— Kupiłeś ją?
— Tak.
— Za ułaskawienie Gilberta?