Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na oczach miał mgłę prawie-że fizycznie ciężką, na twarzy wyraz obojętny, a w duszy śmiech rozpaczy:
Ha! ha! ha! ha! Prawdę mówiły słodkie, salonowe tony. Bezczelnie kłamała serca nadzieja, bezczelnie kłamała rozkochana dusza, głupie i dziecinne wszystkie były marzenia, głupie sny i najgłupsze nadzieje!
Ha! ha! ha! ha!
Melancholjo! płyń! Smutku! hej, przybywaj!
— Tęsknoto! Oto-ć serce twoje! — A ty mocarne zniechęcenie powróz mocny wiąż.
Ha! ha! ha! ha!
Ja kocham, kocham słońce, a w duszę mą wpuściłem miłość­‑mrok, miłość­‑noc, i miłość­‑przekleństwo!
Ja kocham, kocham wiosnę, a oto więdną bezsilnie mów moich płomienne kwiaty, w proch szary idą gorące marzenia, i dziką pieśnią jesiennych wichrów napełniona dusza!
Przeklętą po wieki niech będzie ta chwila, w której ją poznałem, przeklętą, przeklętą, przeklętą — oh! i tak bardzo błogosławioną, święcie błogosławioną...“
Gorączka piekła mu usta, i gorączka falowała w krwi. Lecz twarz miał na pozór obojętną, i spokojne nawet miał oczy, które, poprzez ciężką swą mgłę, uparcie na nią patrzały.
Widział, jak Zofja w pewnej chwili szybko z miejsca wstała, i zbywszy krótkiem słowem zbyt natrętnego sąsiada, poszła wolno ku drzwiom przeciwległym.