Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jakby wolą obcą i mocarną zmuszony wlókł się wolno za nią w odległości może dziesięciu kroków, jak lunatyk przesunął się przez bufet, przeszedł dwa jeszcze półciemne pokoje, i w progu trzecich drzwi nagle się zatrzymał. Wstyd płomienny i nieludzka męka wybiły się na twarz jego, drżącą ręką odchylił portjery, spojrzał i cofnął się natychmiast.
Potoczył się na ścianę by silnie uderzony, zakrył twarz i szepnął chrapliwie:
— Więc to jednak prawda... —
Ujrzał bowiem Zofję siedzącą na kanapie, szczęśliwą, radosną i piękną, tak piękną, jakiej sobie nigdy jeszcze nie umiał wyobrazić. Gorejące jej oczy nie miały już w sobie tęsknoty, lecz szał miłości radosny, ręce jej, te dłonie cudne, białe, od lilii pięknych piękniejsze, spoczywały w rękach Stalińskięgo, a głowa jej opartą była na jego ramieniu.
Głuchy dźwięk niby dźwięk dzwonu przeszył mu serce boleśnie.
Nigdy!
Oh! Nigdy, nigdy, nigdy!
Ocknął się, wyprostował i wyszedł na salę. Obrzucił złym wzrokiem wir par roztańczonych, muzyka wydała mu się śmiesznie banalną i nudną, sala marną, odrapaną i starą, zgrzytnął zębami i wpadł do garderoby.
Chwycił płaszcz i kapelusz, rzucił jąkąś monetę i wybiegł na ulicę!
Krzyku, gwaru, hałasu, wrzasku — wyło w nim