Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lud ten gnuśny, znużony i tłumny, upadam do stóp twoich — i żyję! Jam w niebie! —
Szalała muzyka cicha, i szalało w nim coraz bardziej serce. Poczuł nagle, jak Zofja zadrżała mu w ramionach, przegięła się i całym ciężarem wsparła o jego ramię.
— Co, pani? —
— Nic, nic! Taniec mnie tak znużył. Niech mnie pan odprowadzi do krzesła. —
Nie odpowiedział nic, lecz jej nie wierzył. Szybko zwrócił oczy za kierunkiem jej spojrzenia, i omal nie wybuchnął głuchym zgrzyto śmiechem.
Tam — na końcu sali — o framugę drzwi oparty niedbale, stał dziwnie blady, jak gdyby po przebytej chorobie znużony, lekko uśmiechnięty Staliński i patrzał w stronę Zofji uparcie i dziwnie. Była w tym jego wzroku i tęsknota cicha, i ból ostry gwałtownie zduszony, i jakiś wspomnień szał, i pokorna prośba...
A w oczach Zofji ujrzał Rudzki swą nieznaną mu tęsknotę, obcą dawniej i daleką, lecz dziś już okrutnie i jasno znajomą. Dziki, zgrzytliwy śmiech zawrzał nagle w jego sercu, biczował je z szyderczą rozkoszą, i w obłęd bólu i rozpaczy nieuchronnie pędził.
Odprowadził Zofję do krzesła i skłonił się lekko, niedbale. Na twarzy miał uśmiech zimny lecz do dna wnikliwy, a w oczach wyraz, któryby można odczytać:
„Wiem i uciekam. Już jestem niepotrzebny...“
Odszedł.
Stanął w drugim kącie sali i śledził ją uparcie.