Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poświatą — i jęła go kusić ku sobie swą ciszą otchłanną, i blaskiem swoim czarownym nieznanym...
Z błękitnych mroków wykwitała, i niby kwiat cudowny rozkwitła postać jej nad miarę ukochana, i nad miarę piękna, i nad wyraz wszelki kusząca...
„O oczy...! Ażali nigdy już, istotnie przenigdy, nie będę mógł w ciemnych ich głębiach ujrzeć wyznania rozkoszy?
Ażali nigdy już ręce twe białe niby lilii kwiaty, nie dotkną mego oblicza, i żaru czoła mego pieszczotą cichą, senną, łagodną nie ochłodzą?
Płonie serce moje, płonie niby żagiew świętego ognia w pogańskiej świątyni, bo pogańską dzisiaj jest ma myśl i dusza.
Do ciebie się modlę jako do jednej wartości tego bytu, ty bóstwem mojem jesteś, ty moim początkiem i końcem.
Ciebie czczą tylko dzisiaj moje pieśni, i ciebie tylko jedną znają — o słońce mojej duszy i tęsknoto straszna, rozpaczna!
I ażaliż nigdy?
Oh, czyż to możliwe, byś nigdy nie obdarzyła mnie miłosnym uśmiechem, byś nigdy nie pojęła, że pieśń mej duszy do ciebie należy, tobie hołdy bije, i tobie jedynej jest pokorna, tobie pokorna pieśń moja dumna, samotna, wyniosła!
Czyż to możliwem jest, by zgasło moje słońce, by padła w proch pieśń moja dumna, i by, leżąc w pyle, w rozpaczy tarzało się serce?!
Oh! Czyż to możliwe, bym zapomniał o śnie najpiękniejszym, by mi zgrzyt marzeń w obłęd rzucił