Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Patrzę w nie, patrzę oszalały, szukam w nich wyznania rozkoszy, a oto tajemny ich błysk sny moje precz płoszy, i męką moją w ból krwawy zamienia.
Czyż nigdy?
O czyż nigdy nie mam zaznać pieszczoty twych oczu, na myśl o której szaleje me serce, płomienieje dusza, i pada, pada na dno marzeń zatracenia.
Oh, oszaleć!
Te oczy, te twoje cudne oczy...
Czyż nigdy?“
— Nigdy! nigdy! nigdy! — zdawał się odpowiadać cichy szmer melodii, — nigdy, o nigdy, o nigdy — sączył się szmer skrzypiec srebrzysty, — nigdy, o nigdy — szeptały flety żałośnie...
Rozpoczęła się nowa tańca figura, i Rudzkiego na czas pewien rozdzielono z Zofją. Półprzytomnem spojrzeniem powiódł po olbrzymiej sali, obrzucił niem nową swą tancerkę, uśmiechnął się niedbale, i znów jej szukał oczyma...
Szalała cicho muzyka, szalała obłąkanymi tony, pieściła melodyą lekką gdyby mgła wieczoru, obiecywała czary i rozkosze, rozmarzała upojeniem cudnem, usypiała cicho, cicho, w sen długi, namiętny...
Sala w oczach Rudzkiego przedłużać się jęła w nieskończoność, ściana jej tylna opadała zwolna, odchylała się jakgdyby niewidzialnie, — — — i odsłaniała coraz większy, coraz bardziej w przestrzeń nieskończoną rosnący płat gwiaździstego, zciemniałego nieba i jakąś dal błękitną srebrną osnutą