Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie patrzał na Zofję; nie chciał zobaczyć w jej oczach tęsknoty, by nie pomyśleć, że ona tęskni, tęskni nieodwołalniej niż on i bardziej może, lecz tęskni za... innym...
Trwało milczenie.
Zofja, siedząc przy oknie, z opuszczonemi wzdłuż ciała rękami, drgnęła nagle, i Rudzki usłyszał jej szept tęskny i cichy, a prawie niezrozumiały:
— Jeno noc czarów jest iście różową... —
— Co, pani? —
Odwróciła głowę, i spojrzała nań z łagodnym, życzliwym uśmiechem:
— Pan — rzekła poważnie — cierpi wprost na nieuleczalną tęsknotę za słońcem, co? —
— Nie wiem — odpowiedział powoli, jakby ważąc słowa — nie wiem, czy nieuleczalną. Lecz to wiem, że zima mnie przygniata, męczy, zima — urwał, chciał powiedzieć „serca“, lecz nie miał odwagi.
Patrzał na nią, jakby patrzał na owo „upragnione słońce“...
A Zofja, która żyjąc w swym zaświecie czaru, miłości jego nawet nie podejrzewała, rzekła swawolnie, z uśmiechem:
— Poeto, pan powinieneś się koniecznie zakochać... —
— Zakochać? — opuścił głowę i zadrżał dość silnie — a może się już zakochałem? —
— O... —
— Może... —
— To pewnie — uśmiechała się wesoło, nie spostrzegając jego wzruszenia — ma pan już jaki sen miłosny? —