Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poczuwszy w ręku „papierek“, gwizdnął wesoło i zakrzyknął:
— E, to jeszcze nic, prze łaski pana. Jak bedzie kulig, to wtencas pojedziem. Bartosa weźmiem i wronego! — i trzasnąwszy z bicza zawrócił pędem do stajen.
Staliński zaś, zapytawszy lokaja o ojca, skierował się wprost do jego gabinetu.
Stary pan Mateusz Staliński był zagasającym już wtedy u nas typem polskiego szlachcica, który w rodzie swym „licząc senatory i hetmany“, czuje się nieco obco na dzisiejszym świecie, i patrzy na ludzi jakgdyby na skarlałych potomków „ludzi, co rządzili“.
Rostu był pan Mateusz potężnego, atletyczne miał ramiona, plecy i szyję, i choć sobie już liczył lat z górą osiemdziesiąt, trzymał się prosto i dumnie, czuprynę gładził gęstą a siwą, i lubiał podkręcać białego wąsa.
O jakichś dumach bojowych mówiła twarz jego w bruzdy poorana, i wielką zadumę zdradzały dumne, modre oczy. Po nim to wziął syn krwi namiętność i dumę rodową, cześć dla danego słowa, serce twarde na bole, lecz na krzywdę czułe, i byłby może przyszłym ojca portretem, gdyby mu czasy współczesne nie „zmodernizowały nerwów“.
— Załatwione wszystko, ojcze — rzekł po przywitaniu — i wszystko w największym porządku. —
— Zmarzłeś? —
— Ależ nie! Nawet się zagrzałem! Kazałem jechać po kawalersku. Droga doskonała.
Możnaby saneczkami szarżę przez wioski urzą-