Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzać — silił się na ton wesoły i swobodny, by nim wrący niepokój zagłuszyć, patrzał w surową, jakgdyby mocną ręką rzeźbioną twarz ojca, i myślał: takim być!
A pan Mateusz uśmiechał się, patrzał na syna z bezgraniczną choć skrytą miłością, śmiał się zadowolony i mówił: — Ha! ha! ha! Ciebieby do ułanów! —
— Gdyby polscy byli! —
— Muszą być, Karolu, i będą! Ty jeszcze doczekasz! —
— Daj Bóg! —
— Musi być! Musi dać! Przecierpieliśmy. Jeno się krzepko trzeba wziąć za dłonie! —
Oczy Karola niespokojnie błądziły po ścianach obszernego pokoju. Słowa ojca przypominały mu jego przyszłe obowiązki, i jakby natchnęły otuchą.
Wzniósł się w sobie i pomyślał: przecierpię.
— Kiedy jedziesz? —
— Dziś, ojcze. —
— O, a to dlaczego? —
— Z powodu tej pracy dla „Myśli“. Sądziłem, że będę ją mógł tu wykończyć, lecz okazało się, że brak mi pewnych źródeł, które znaleźć mogę jedynie w Krakowie. Zajmie mi to czasu nie więcej nad dwa tygodnie.
Potem wrócę na czas dłuższy. —
— Bardzo dobrze. Pracuj, pracuj rzetelnie na obranej drodze. Ród twój nie ma za sobą ludzi małych. Wszyscy byli wybitni, lub, co zresztą najgorzej, średni. Twoja pierwsza książka — dodał z lekkim, lecz poważnym skłonem głowy — zrobiła