Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do psiej uległości, na kolana ją cisnąć przemocą, by z trwogi drżała jako liść osiki, chwycić ją za te złote włosy i szarpać, i bić, i włóczyć!
Niechby pobladły te wargi rubinowe, dla pocałunków, dla wszystkich ha! ha! ha! dla wszystkich stworzone, niechby krzyczały z bólu, wstydu i upokorzenia, niechby wymawiały słowa błagań, próśb i zaklinań!
Mieć ją tu! Tu na tej drodze!!
A gdyby się uśmiechnęła, gdyby spróbowała bezczelnie urągać swoim dumnym wzrokiem, rzucić nią o ziem, zabić! — — —
Ból, którego możliwości nawet nie przypuszczał, targał nim całym, rzucał go na samo dno przerażenia, wyszydzał, chłostał, wyśmiewał.
Gorący jak płomień wstyd buchnął mu do twarzy, gorycz i żal po brzegi wypełniły duszę.
Więc był tylko igraszką?
Igraszką od samego początku do samego końca?! I on ją kochał? On szalał za tą kobietą, która dawała mu pocałunki wtedy, gdy tego się domagała jej krew wzburzona czy też wyobraźnia, całowała go, jego właśnie, bo innego nie było pod ręką!
Ha! ha! ha! Ironia! Ohydna, wściekła, głupia i stara ironia!
Płomienny wstyd przepełniał mu już serce, wylewał się za brzegi, stawał się wprost do niezniesienia fizycznym bólem. Jeszcze bardziej skulił się w sobie, skupił i na mgnienie zastygł. To, co w tej chwili sobie uświadomił, co nagle i niespo-