Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z Zawad, wracali. Buh, w lesie przykazali stanąć, śnieg ubić, i jazda tańcować. Do rana! O, szkoda, prze pana, że panica nie było — nie wiedział, czy ma mówić Stalińskiemu paniczu, czy już jaśnie panie, wybierał więc coś pośredniego. — Wesoło się bawili, oj... rozkosnie! —
— No? — pytał zaciekawiony.
— Eh! Duzo gadać! A ta panna ze Srokowa to wszyćkim głowy zawracała. —
— No? Komuż tak? — przymknął oczy, by Jasiek nie dostrzegł ich wyrazu — Opowiedz! —
— Oj! Uśmiałem ci sie, uśmiał! Siedze se w saniach i czekam, bo to ociec panicza niby mazura prowadzili, a tu idzie ta panna ze Srokowa, i jakiś pan co ja go nie znam. Całujom sie raz i drugi, to ja se myślę, będom zaręcyny. E, gdzie tam! Nie minęłoć i pół godzinki, a już sie z drugim w tem samem miejscu całowała. Hi, hi, hi, hi! —
Zimny dreszcz przeszył Stalińskiego od głowy do stóp samych. Otworzył rozgorzałe oczy, przymknął je znowu i powiedział:
— A jedź, no, jeszcze lepiej! —
— Dobra! Po kawalersku! —
Sanie pomknęły jak wicher.
Pęd powietrza chłostał go po twarzy coraz mocniej i mocniej swym ostrym powiewem, a serce rozrywał ból dziki. Krew w nim się buntowała jakiemś strasznem, wciekłem oburzeniem, uderzała do głowy spienioną, zda się, falą, mąciła myśli, i wyła pieśń dziką, niepowstrzymaną, gwałtowną:
Mieć ją tu!!! Rzucić jej w twarz słowa szydu niby najcięższe kamienie, zmusić te jej dumne oczy