Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jasiek! Prędzej!! —
Jasiek świsnął biczem, i krzyknął wesoło. Konie zerwały z miejsca jakby wiatr młodzieńczy, i sanki sunęły ulicą lotem lekkiej łódki.
Staliński postawił wysoki kołnierz futra, wtulił głowę w ramiona, i przymknął powieki, Jakże mile chłodził mu twarz rozpaloną ten ostry wiatr świszczący! Jakże mile odczuwał chłód spadających mu na policzki wielkich płatków śniegu!
Uspakajał go pęd szybki, i niejako porządkował myśli.
Wkrótce wyjechali poza obręb małego miasteczka. Wkoło były głuche, białe, równe, śnieżne pola, po których wiatr hulał swawolny, a w dali widać było las czarny, i poza nim ledwo, ledwo rysujące się gór szczyty.
— Jak dzień stoi jasny, to góry ślicnie widać! — odezwał się Jasiek.
— Tak, pamiętam. —
— Panic juz u nas dawno zimą niebył. Zawse latem. —
— Tak, zimą nie byłem trzy lata. —
— Jej-jej! A wio! — trzasnął z bata, a kiedy dzielne rumaki poniosły jak wichrem, zakrzyknął „w głos, z pod serca“: — A... a! A... a! Kulig! Kuligiem! —
— To wy tu jeszcze czasami tak jeździcie? — krzyknął doń Staliński.
— A bo nie, prze pana — odparł Jasiek, odwracając się swobodnie, bo koni „pańskich“ był zupełnie pewnym — Łońskiego roku to z dziesięć razy gromadą jeździliśmy. Najlepi ci było, jak z tańców,