Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zimny, chłodny uśmiech zastygł na twarzy Stalińskiego.
Kiwnął na swoje sanie, i zwrócił się znów do Ireny:
— Śnieg pada. Będzie można usnąć i śnić wśród tej jazdy. —
— Bo? —
— Pani pyta? Taka jazda jest czasem... —
— Bardziej upajająca niż noc zimowa w parku, — dokończyła z śmiechem i zuchwale.
— Która upija... —
— I? —
— Pjani wszak nie wiedzą, co czynią. —
Iskierki gniewu i łuna rumieńca. Irena przygryzła lekko usta, a potem, przysunąwszy się blizko ku niemu, szepnęła cicho:
— Nie jestem jeszcze pobita. Wszak sen stokroć lepszy od rzeczywistości. —
— O, tak, pani. Lecz przebudzenia bywają rozpaczą. —
— Czyżby? — oczy jej zaigrały tysiącem wesołych, szydliwych iskierek i usta rozchyliły się lekko odsłaniając rząd równych, ostrych by drapieżnych zębów. — Istotnie? —
— Czasem tak, czasem nie, — wskoczył do sanek, i kłaniając się, zawołał wesoło:
— Bajkowe sny bywają czasem. w kinematografie. Wesołej więc zabawy! —
— Dziękujemy. —
Staliński widział, jak Zgierski ujął Irenę pod ramię, pochylił usta blisko do jej ucha, a potem oglądnął się za nim wesoło świecącemi oczyma.