Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zgierski ściskał dłoń Ireny mocniej, mocniej i mocniej.
— Chryste...— szepnął Staliński, i poczuł, że krew zbiega mu do głowy, że rozsadza mu ją okropnem swem biciem, podczas gdy w sercu czyni się pustka przerażająca, głucha i zimna jak śmierć.
Wpił palce w marmurowy blat stolika, zagryzł do krwi wargi i patrzał.
A w miarę, jak patrzał, w miarę, jak podziwiał misterne, tajne pieszczoty rąk Ireny i Zgierskiego, ból wściekły gryzł mu serce, i szyderczy, rozpaczliwy gniew miotał się i wył w duszy:
— Więc byłem tylko igraszką nocy, która upija jak wiosenne noce księżycowe?...
Ha!
Całowałem twe usta, by ci sen twój bardziej rzeczywistym się stawał?
I dlatego?
Tylko dlatego?!
Zemsty! — zawyło w nim nagle tak strasznym bólem, że jęknął głucho; jęk ten go ocudził. Zadzwonił:
— Płacić! —
Lecz w chwili, gdy już zapinał futro, wyszli oni troje. Irena zatrzymała się natychmiast, i odpowiedziawszy na jego ukłon wesołem mrugnięciem oczu, zawołała: — Pan tu? Doskonale! Pójdziemy wszyscy do kinematografu! —
— Wybaczą państwo — skłonił się powtórnie — byłem w mieście za sprawami ojca, i muszę zaraz wracać, ojciec na mnie czeka. —
Wyszli.