Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mógł, niewidziany, doskonale ich obserwować, a nawet słyszał rozmowę:
— Noce zimowe mają to do siebie — mówiła panna Irena — że urokiem swym równie upijają, jak wiosenne noce księżycowe. —
— Czy pani już tego doświadczyła na sobie? — Staliński byłby przysiągł, że Zgierski uśmiecha się teraz swym „angielskim sposobem“.
— O, tak — głos Ireny zabrzmiał leciutką ironją — i nie tylko ja! —
— No, i... kto? —
— Nie pan. —
— Bah, o tem wiem. —
— A chciałby pan wiedzieć więcej? —
— Jeżeli można... —
— To nie można! —
— A co można? —
Czerwone płatki zaigrały w oczach Stalińskiego w szalonym wprost pędzie; ujrzał jak Zgierski ściskał ukradkiem dłoń Ireny, i palił jej odsłoniętą szyję rozpalonemi oczyma; a ona uśmiechała się kusząco, nie odbierała mu ręki z uścisku, i ze śmiechem mówiła:
— Czasem wszystko, a czasem nie. A żeby było zawsze, to trzeba... —
— Zdobyć! —
— Tak. —
— Pokonać, poniżyć, zwalczyć, zmiażdżyć! —
— Tak. —
— Tak jak teraz... —
— Tak. —