Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

milknącem ni na mgnienie marzeniem, i śnił, że marzenie to już, już jawą się stanie.
A na myśl tę zrywała się w nim cała fanfara uniesień, zatracały się ostatnie wspomnienia i wyrzuty, padała w nicość cała przeszłość i wszystko, co z nią związek miało, był tylko szaleńcem, którego wiara płonęła w zachwycie: ona da zapomnienie o wszystkiem, ona wszystko zastąpi!
...Wychylił duszkiem szklankę czarnej kawy, zawołał o drugą.
Serce mu biło rozszalałym rytmem, i krew huczała, i znowu był pijany nadzieją. Drgnął, usłyszawszy nagle głos...
Co to?!
Tak. Niewątpliwie. To jej głos; była, tam, w drugim pokoju, i rozmawiała z drugą kobietą. Ale jest tam także jakiś mężczyzna.
Staliński wstał szybko z swego miejsca, obrócił się i ukradkiem spojrzał.
W drugim pokoju, w głębi tuż pod ścianą, siedziała, bokiem do niego zwrócona, panna Irena Srokowska, której oczy, spostrzegł to oczywiście natychmiast, uparcie były zwrócone w twarz młodego człowieka, siedzącego obok niej w pozie niedbałej, z nudą nawet na smagłej, dumnej, energicznej twarzy. Był to pan Roman Zgierski, człowiek bardzo bogaty, dość wykształcony, chorujący na „anglika“, a mający rzeczywiście szalone powodzenie u kobiet. Obok siedziała jakaś podżyła dama, której Staliński nie znał.
Cofnął się na dawne miejsce, lecz siadł tak, iż