Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I godzina, podczas której rodzi się w sercu bezmierna tęsknota, potężniejsza od wszystkich uczuć, i boleśniejsza od najsroższych ran, i zarazem tak upojna i tak w rozkosz uniesienia bogatą, jak żadna rozkosz miłosna.
Do uszu Stalińskiego doleciał znagła szmer jednotonny, ustawiczny i jakby się zbliżający. Szmer ten nie szedł od strony zamkowego parku, lecz z wprost przeciwnego kierunku. Osłonił więc ręką oczy i spojrzał w srebrnie jaśniejącą aleję, biegnącą od strony srokowskiego dworu. Aleją tą szła samotna, ciemna postać, szła wprost ku strumykowi, czyli wprost ku niemu.
Staliński opuścił rękę, i opuścił głowę; szalona nadzieja chwyciła jego serce, i targała niem gdyby wicher maleńką krzewiną. Rozgorzałemi oczyma patrzał w zimną taflę lodu, i szeptał prawie-że głośno:
— A gdyby to była ona... ona... ona... —
Poderwał głowę.
Ona!
Panna Irena Srokowska stała przed nim, może o dziesięć kroków, przegrodzona jeszcze od niego srebrzystą taflą strumyka, i patrzała weń, — spostrzegł to zaraz, — z uwagą. Lecz stał nieporuszony.
— Czy to pan, panie Karolu? —
— Ja. —
— I cóż pan stoi tak nieporuszony? —
— Albowiem w noc taką widywałem dotąd tak piękne, lecz tylko zjawiska. —