Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Romantyk! —
— Nie! —
— Więc? —
— Imię moje obecne: tęsknota. —
— A ja sądziłam, — odrzuciła śmiało — że raczej nadzieja. —
— Złudna? —
— I nie, i tak —
— Jednakże... —
— Lecz raczej nie... złudna... —
Stalińskiemu pociemniało w oczach; z trudem przebył zamarznięty strumyk, i niepewnym, ciężkim krokiem podszedł ku Irenie. Ujrzał najpierw jej oczy — teraz, w tej chwili kuszące, wzywające, dziwne, i nie wiedząc, co czyni, ujął jej rękę, i podniósł do warg gorejących. Całował, a od tej ręki spływał mu w usta żar coraz większy, coraz upojniejszy, i szałem osłaniał mu oczy.
W pewnej chwili wolną ręką Irena musnęła twarz jego, szepcząc:
— Noc cudna, i gorące twoje pocałunki... —
— Kocham cię! —
Pozwoliła mu się wziąć w ramiona, i sama podała mu usta.
Oszalało w nim serce, i krzykiem uniesienia wzbierały piersi. Szedł w proch i w pył cały byt niedawny, waliły się w nicość wspomnienia, me istniał nikt, tylko on, ona, i ta noc srebrzysta.
Oszalałą grała i dziką pieśń krew wzburzona w żyłach, a blaski oczu krzyczały płomieniem: — ... o...! rozkosz!... o... szczęście!... —