Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odblasków i jął je chyżo rozsyłać po głębiach pustego parku.
Jakby złocisto­‑srebrzysty sznur rozkwitnął blaskiem w uśpionych alejach, znacząc swój ślad po ziemi białemi, drgającemi plamami, — jakgdyby snopy chłodnego, rozpryśniętego w drobne blaski światła, pokładły się na drzewach, srebrząc śnieg, wsączając weń miljardy płonących błękitnie iskierek.
Staliński doszedł już na sam kraniec parku. Przystanął, wsparty ręką o mur niziutki, resztkę dawnego, obronnego muru. U stóp miał srebrną taflę zamarzniętego strumyka, która szkliła tajemnie, odbijając w sobie szmat pociemniałego nieba, i lekko drżące gwiazdy, i rozblaski złote księżyca.
Była cisza tak zupełna, że słyszał ogromnie dalekie naszczekiwania psów, i chwytał uchem każdy szelest parku, rozróżniał najsłabsze odgłosy.
Przed nim, za nim i wokoło niego dumały prastare drzewa, nad nim świeciły złote i milczące gwiazdy, i pusto było, cicho, samotnie i mroczno.
Godzina, w której wstają serca zapomniane sny.
Godzina, w której dusza, jeżeli bólem krwawa, skarży się światu i płacze.
Godzina, w której poznaje się rozkosz najwyższą: zapomnienie, i wita się z uśmiechem: wspomnienia lecz tylko niewinne, sny lecz tylko białe, dawne, beznamiętne.
Godzina, w której odnajduje się w sobie tajemnicze światy, uczy się czytać we własnem wnętrzu, i kocha się wszystko, co milczące, kuszące a nieodgadnione.