Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szem, dalszem. Tu i tam wykwitały już z niego gwiazdy samotne, jarzyły się czerwonem prawie światłem, i próżno posyłały swe skąpe promienie w głębie mroczniejącego parku.
Olbrzymie konary i mocne gałęzie posępnych drzew prastarych, srebrzące się dotąd nieskalanym śniegiem, teraz lekko, lecz coraz szybciej poczęły błękitnieć. Mrok, piastun snów i stróż marzeń tajemnych, wypełzał z swych dziennych kryjówek, i bezszelestnymi kroki szedł alejami, otaczając się osłoną mgły utkanej, zda się, z błękitno­‑srebrzystych pajęczyn.
Aż wreszcie spłynęła prawie nagle noc smutna i posępna.
Ciemność głucha zaległa park cały, w całun szat swych czarnych spowijając krzewy, i jeno bielił się na ścieżkach śnieg przejrzysty niby ostatni symbol ostatniego światła.$
Jeno tam, wysoko, ponad wierzchołkami drzew najdumniejszych rozciągała się bezgranicznie kopuła niebios ciemna, drgająca już teraz gwiazd miljardami, i, zda się, swą głuchą tonią bezdenną jak morze.
I nagle, na toń tego morza padł błysk trwały, niby poświata, echo dalekiego światła.
Błysk ten, z początku mglisty i jakby niepewny, wzrastał i wzmacniał się z każdą chwilą, jaśniał, purpurowiał, aż wreszcie stał się czysto­‑złotym.
I wtedy ukazał się, król nocy a zimy kochanek, zdrajca snów i marzeń tajemnych, uśmiechnięty jak mieszczanin, księżyc.
Tysiącem zaigrał promieni, tysiącem zajaśniał