Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A ja?!
Głuchą pustkę miał w sercu, a wściekły niepokój w duszy. Nie wiedział dziś o sobie nic. Tak, nic. Może to tylko gra nerwów i zdarzeń, a może to coś straszliwego, co siłą nieznaną rozerwie mu serce?
Oh! Poco?!
Poco było opuszczać tę cudną, która go ukochała ponad świat cały, poco? poco? poco?!
Oddała mi wszystko... Zofja...
Drgnął do głębi poruszony, i szybko wyszedł z komnaty. Przeszedł długi szereg sal, narzucił palto na ramiona, wyszedł na terasę.
Był blady, ale piękny, styczniowy dzień.
Staliński nasunął kapelusz na oczy, pochylił nizko głowę i poszedł w cichy, pusty, stary park zamkowy.
Już zdali witał go uroczysty szum, niby dalekie a srebrzyste granie; z sennej ciszy wyłaniały się najpierw echa pojedyncze, szmery urwane, łudzące, które wolno, bardzo wolno zdawały się łączyć w pieśń jeszcze, jeszcze nieuchwytną, jakoby dopiero ze snu się budzącą, i dźwięków swych przecudnych srebrzystemi echami próbującą.
Więc przycichał pusty park chwilami, i stał nieruchomy, zamarły w swej chłodnej, zimowej, przepotężnej krasie.
Mroczne aleje milczały dumnie, pyszniąc się rzędami wspaniałych, starych drzew, które, zdałoby się, śniły w milczeniu swe królewskie, dawne sny.
Czyste, błękitne niebo poczęło ciemnieć, skupiać się jakgdyby w sobie, i stawać się groźniej-