Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cał swobodę jego i wolę, i czynił go znów jej niewolnikiem.
— Wyjechał pan od nas nieznany, a powrócił sławny, — powiedziała wreszcie Irena, przypominając mu w ten sposób o wielkiem powodzeniu jego pierwszego dzieła. Usiłował się uśmiechnąć, chciał powiedzieć coś dowcipnego, lecz oczu od niej nie mógł oderwać, nie mógł pojąć, co się z nim dzieje, dlaczego czuje takie bezgraniczne szczęście, i zarazem taki straszliwy, dręczący niepokój.
— Tak pan dziwnie patrzy... — powiedziała znowu, uśmiechając się z ledwo uchwytną ironią. Drgnął wtedy i skłoniwszy nizko głowę, wyszeptał:
— Jest pani tak piękną, że można zostać poganinem. —
— O, panie... —
Poprosił ją do walca.
I wszystko w sercu jego runęło, wszystko zamieniło się w szał krwi purpurowy, w oszalałe poczucie sczęścia, że oto ją ma w ramionach, że może patrzeć bez końca w jej oczy, i szaleć sercem, i szaleć!
Unieść ją w bór ciemny, pachący, na miękkim złożyć mchu, i śpiewać jej baśń o duszy swej, o miłości, o ogromnem szczęściu!
Hej!
Niegrzecznie, że mnie pan dotąd nie odwiedził... — szepnęła, gdy odprowadzał ją na dawne miejsce.
Będę. —
Ścisnęła mu ukradkiem rękę, i szepnęła cicho, zaledwie uchwytnie: