Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

błyski, — te oczy, co wzgardą umiały podeptać, a pokusą w szał pędzić zaślepioną duszę... te oczy, te przeklęte, te nad wszystko upragnione oczy!
Gdyby był wiedział!
Gdyby choć w części zdawał sobie sprawę, jaka w nim straszna moc wspomnienia, jakie ognie i szały wzniecą w nim jednem spojrzeniem te oczy przeklęte, uciekłby, uciekł, jak się ucieka przed obłąkaniem, przed męką!
O! Klątwa!
A było to takie proste, i takie z początku wesołe! Przyjechał na ten bal, z czołem dumnem, jasnem młodą sławą, cieszył się życzeniami i entuzjazmem znajomych, cieszył się tem, że go tu wszyscy lubią, cenią i poważają, i że wśród młodzieży pierwsze zajął miejsce.
W duszy miał czarowne wspomnienie Zofji, w sercu tęsknotę za nią, i uśmiech szczęścia na twarzy; był wolny, swobodny, pewny siebie, dumny.
I takim stanął przed nią.
Zbliżał się do niej jak do starej znajomej, bez drżenia i przeczucia w sercu, owszem, z chęcią leciutkiej zemsty za doznane przed laty upokorzenia; wokoło płynęły w wirze tańca pary, szalała upojna muzyka, i grała weselem w żyłach jego stara krew szlachecka.
Lecz panna Srokowska podniosła nań oczy; śmiałemi oczyma je spotkał, wyzwanie, zda się, zuchwale przyjął, i pozostał chwilę jakgdyby przykuty.
Z oczu tych wsączał mu się w żyły czar mocny a zgubny, jakby najsłodsza trucizna, w niwecz obra-