Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przypomnienie; przymknął oczy, i ujrzał ją przed sobą jak wtedy, w ten ostatni wieczór, jak wtedy...
— Zofjo... wyszeptał i ocknął się natychmiast.
Wyraz szyderczej goryczy osiadł na ustach jego, i ból zdradziecki znów uchwycił serce. Podszedł powoli do okna, przyłożył czoło do zimnej szyby, i patrzał w cudny park zimowy.
Drzewa poczęły się przed jego oczyma zasnuwać powoli w jakąś mgłę błękitną, na gałęziach zapalały się w śniegach jarzące, złote światła, niebo chyliło się, chyliło coraz niżej, aż wreszcie znikło, wszystko, lecz tylko na mgnienie.
Kiedy znów przewidział, miał przed sobą świetną balową salę, pełną pięknych kobiet, i wesołych mężczyzn.
Zwodne tony muzyki szły z niewiadomej strony, rozpryskiwały się po sali, przelewały i drżały srebrzyście, niby najbardziej kusząca pobudka, cicha, nieuchwytna, a jednak namiętna.
Wczorajszy wieczór.
Przekleństwo!
Wiedział, że ona tam będzie, wiedział, że nie należy tam iść, a jednak pojechał.
O, cudniejszą była, niż kiedykolwiek!
Złote jej, przebogate włosy, w których paliły się chwilami przebłyski jarzących, dziwnych iskierek, jeszcze nigdy tak ślicznie marmurowego nie ocieniały czoła, i jeszcze nigdy tak mile i figlarnie nie opadały puklami na brwi dumnym łukiem zarysowane, na bielsze od śniegu skronie, i nad jej oczy... oh! oczy!
Te oczy, które umiały tak królewsko patrzeć, które w swych toniach błękitnych błękitne krzesały