Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niemem pożądaniu, i wola moja silna, przyzywa, przyzywa cię!
O... przyjdź...! —“
List wysunął się z bezwładnie opuszczonej ręki, i oczy Stalińskiego pobiegły ku oknu. Tu, w wielkiej, lecz zacisznej starego zamku komnacie buczał i trzaskał wesoły w kominku ogień, a tam, za szybami, stał blady dzień styczniowy, i pozdrawiał go pokłonem olbrzymich, ośnieżonych konarów i gałęzi drzew, sypiąc na ziemię lśniące, zamarzłe, srebrne płatki śniegu.
I była zupełnie bezgraniczna cisza.
Gdzieś, z dalszych komnat płynęły jeno zaledwo uchwytne tykania zegarów, i szmery miękkie, przyciszone, które zdawały się być koniecznem echem sennego milczenia. Staliński słyszał bicie własnego serca, słyszał dzwonienie leciuchne tętna krwi w swych skroniach, wyczuwał całym sobą ten spokój dobry i miły, a jednak nie był w stanie zebrać swoich myśli.
W głębi serca czuł dotkliwy, palący ból, który wzrastał chwilami, napełniał mu piersi, i łuną wstydu rzucał się do twarzy.
Przypomniał sobie swe ulubione powiedzenie: wola, główny czynnik wola, — wstał i obchodził pokój wolnymi, ciężkimi krokami. Gruby, staroświecki dywan, zaścielający całą podłogę, pochłaniał odgłos tych kroków, i cisza panowała bez przerwy niezmienna.
„ — I jesteś serca mego radością... —
Drgnął i przystanął; purpurowe falą krwi wstało