Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przed nim i cały pęk róż rzuciła mu na piersi. Oczy jej czarne gorzały prawie złotym blaskiem, a usta szeptały ciche, zgoła nieuchwytne jak szmer daleki, wyrazy. Nachylił się ku niej, ujął jej obie ręce w swe dłonie, twarz przysunął tuż do jej twarzy, i szeptał oszołomiony:
— Jak w bajce... Jak w cudnej bajce... —
— I złote będzie tej chwili upojenie... — nie dokończyła, i nagłym porywem zarzuciła mu ręce na szyję. Burzyła się w niej krew namiętna, i szalało pijane szczęściem serce. Zerwała się z kolan, padła mu na piersi, i ustami znalazła usta.
Mijały chwile szybkie niepostrzeżenie, i słodko jak dziecinny sen. Zatracił się w pamięci świat cały i dziwaczność życia, a żyła tylko pamięć ostatniego pocałunku i ostatniego, cichego westchnienia. Dzwonił rytm krwi w sercach dziką pieśń szału rozkoszną, i dzwoniły w duszach przedziwnie upojne nadzieje.
W pewnej chwili Zofja odchyliwszy głowę, wpatrzyła się w twarz jego jakby badającem spojrzeniem i zapytała cicho i nieśmiało:
— Więc ty mnie naprawdę kochasz? —
Staliński patrzył w jej oczy, patrzył w te czarne zagadkowe tonie, i z wyczerpaniem, z męką wsłuchiwał się w siebie; jakiś głos usłyszał tajemny, groźny i złowieszczy, lecz głos ten zerwał się tak nagle i umilkł tak szybko, że nie zagłuszył sobą szczęsnego upojenia. Patrzył na cudny zarys jej ciała, na prześliczne, wymarzone, zda się, jej piersi linje, słyszał jej głos urwany, szczęścia i słodyczy pełen, i myślał, że oto kocha do szaleństwa, że oto danem