Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mu jest szczęście, dla którego chwili umrzeć nawet warto, i śnił.
— Kochasz? —
Oparł czoło o jej czoło, ręce jej zarzucił sobie na szyję i szeptał cicho, stanowczo namiętnie:
— Kocham... Kocham... Kocham... —
— Ty... —
Reszty domówili znów złączonemi ustami. Zatracać się poczęli w tej nieprzeczuwanej nigdy rozkoszy, i nie wiedzieli, czy to krew gra w ich sercach ten hymn radosny, czy też dźwięk nieznany rytmicznie skądś dolata.
Bo pieszczota ust przez usta stawała się coraz dłuższą, coraz namiętniejszą, aż zamieniła się w rozkosz jedyną, ślepą i głuchą na wszystko.
Staliński począł tracić panowanie nad sobą; widział w oczach Zofji zgodę i pożądanie, czuł w calem jej ciele władcze prężenie rozkoszy, i wiedział, że jeszcze chwila...
Lecz Zofja już oprzytomniała. Łagodnie odsunęła go do siebie i rzekła cichutko:
— Oszaleć można. Ty, ty, ty! Kochanie! —
Ujął znowu jej ręce i ucałował je lekko, łagodnie. Potem rozpoczęli rozmowę poważną jak dwoje przyjaciół, zamieniając tylko od czasu do czasu krótkie palące spojrzenia. Około czwartej Zofja oświadczyła, że musi iść na wykład, i że wobec tego trzeba ją odprowadzić. Przez miasto szli weseli, szczęśliwi, uśmiechnięci, obrzucając się ciekawemi spojrzeniami, i dziwiąc się niejako, że jest im tak dobrze we dwoje, i że tego dawniej nie przypu-