Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zdawał się unosić w powietrzu, czar niepewny i cichy, czar zwodny.
Staliński przystanął zdumiony, milczał długą chwilę, aż wreszcie, prawie mimowiednie, zapytał:
— Czy pani mieszka sama? —
Lekki żartobliwy uśmiech zaigrał na ustach Zofji, i zalśnił w jej przecudnych oczach. Podeszła szybko do stolika, na którym stały róże, wzięła cały ich pęk w dłonie, wtuliła w nie twarz i szepnęła cicho:
— Sama. —
— A rodzice? —
— Na wsi. Tu, niedaleko pod Krakowem, ma­my wioskę. Ojciec mój stale w Wiedniu, jest tam sztabowym pułkownikiem, mama na wsi, a ja, po­nieważ, wywalczyłam sobie zupełną swobodę, w Krakowie, zresztą i to jest mieszkanie rodziców, lecz ten i następny pokój należą wyłącznie do mnie. A teraz, czy dość wyjaśnień? —
— Oh, aż zanadto! — chciał podejść do niej, lecz uciekła i pogroziła mu figlarnie palcem: — Proszę tam usiąść — wskazała mu maleńką kanapę w rogu — i czekać cierpliwie. —
— A co to będzie? —
— Jeszcze pan nie siedzi? —
— Już! —
Usiadł na wskazanem miejscu, i przechyliwszy w tył głowę patrzał na nią, czując, że obejmuje go powoli senne, spokojne upojenie, i że oczy jego zasnuwać zaczyna srebrzysta, jasna mgła. Poprzez mgłę tą widział, jak Zofja, zebrawszy wszystkie z wazonu róże, cicho podeszła ku niemu, uklękła