Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wkrótce snem krzepkim i zdrowym. Aż tu o pewnej godzinie tej to właśnie nocy, pewien wściekły policjant podszedł do tej ławki. Wstań pan, rzecze grobowo, tutaj spać nie wolno, jeżeli pan pijany, prześpisz się w areszcie! Zerwał się pewien malarz, oczy pewne zrobił, nadął swój brzuch chudziutki, i wrzasnął surowo: Chcesz pan, bym pana ochrzcił nazwiskiem naddrania? Jak pan śmiesz wchodzić do mnie tutaj bez pukania? —
— Lipciński! A bójże się Boga, wyzwij go na florety! —
— Tajemnice twego życia odsłania! —
— Z policjantami cię brata! —
— Bo sam się z nimi doskonale zna! — Lipciński śmiał się wraz z innymi wosoło, i szepnął do Stalińskiego: — Pan, zdaje się, trochę nas... podziwia. Ale niech się pan nie dziwi. U nas tem szczersze humory, im bardziej w kieszeniach pusto.
Istotnie humory były nadzwyczajne. Zwrócono się teraz do Bajorskiego, by opowiedział cokolwiek z redakcyjnych zdarzeń, a ktoś objaśnił Stalińskiego:
— On pracuje w „Dniu“, Jak pan wie, wielce to konserwatywna i jezuicka gazeta. Bajorski codzień nam obiecuje redaktora zwymyślać, ale że mu nieźle płacą, więc siedzi, bo go i tak wszystkie jej idee nic a nic nie obchodzą. —
Ą cóż on tam robi? —
— W dziale krytyki pracuje. —
Bajorski „chłopak mały i brzyćki”, jak go powszechnie nazywano, lecz o miłym głosie i łagodnym wyrazie oczu, był nieco zakłopotany: