Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nego i obecnego tu kolegi Lipcińskiego, który, nawiasem mówiąc, płaci dziś za mnie obiad, nazwisko jego niechaj pozostanie w zupełnem ukryciu. —
— Ładne ukrycie. Niech cię kule biją. Ha! ha! ha! —
— Przepraszam cię. Jeżeli masz zamiar śmiać się przedwcześnie, to bądź łaskaw opuścić nasze salony. Tu niema głupich i niema sera, do którego śmiaćby się można. Tu są ludzie poważni, kapłani sztuki i wiedzy, durniu! —
— Habet! Habet! Słuchamy dalej. —
Saski spojrzał na wszystkich z udaną wprawdzie, lecz niemniej doskonałą pogardą i mruknął: — Gdybyście byli ojca i matki tak chętnie słuchali jako mnie dziś słuchacie, bylibyście dziś ludźmi. Ludźmi mówię! Każdy z was miałby już dziś kamienicę, żonę i dwoje dzieci, — dokończył płaczliwie — dwoje, bo was na więcej nie stać, durnie! —
— O... o... o..! Habemus! Mów dalej! —
— Dobrze. Otóż w pewnem mieście na pewnej ulicy, na pewnem piętrze pewnej kamienicy mieszkał sobie pewien młody malarz. Biedaczysko on był wielgachne, i czynszu przez pewien ciąg miesięcy zupełnie nie płacił. Aż tu pewnego wieczoru, pewnej jesieni i o zupełnie pewnej godzinie w zgoła pewny sposób wyrzucono go z pustego pokoju. Poszedł bez żalu żadnego do ludzi, bo był jako ten obraz stargany, co już nie zdobi żadnej brudnej ściany, i żadnej pannie jest już niepotrzebny. I poszedł ten pewien malarz do pewnego ogrodu, i tam się na pewnej położył spać ławce. Duszę on miał dumną, więc z chłodem zbrataną, i usnął sobie