Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gotowe. —
— No, bobym cię zabił! — i odwróciwszy się wołał tubalnym głosem:
— Kelner! A dokądże ja pana będę wołał? —
To „pana“ wypowiedziane zostało tak zręcznie i komicznie, że cała obsada stołu wybuchnęła niepohamowanym śmiechem i jęła nagradzać kolegę Saskiego krótkimi, dosadnymi ucinkami:
— Roman! Koronę zarobiłeś? —
— I zapomniałeś, że w porządnem towarzystwie nikomu się nie mówi panie! —
— Ty niepoprawiona korekto! —
— A to co znowu? — Saski podniosł się i komicznym gestem nakazywał milczenie — Silentium! Moi... panowie! —
— Ha! ha! ha! —
— Panowie! Mówię. Jeżeli mnie zafundujecie czarną kawę, opowiem wam, co spotkało pierwszą edycję mej osobowości, mianowicie Lipcińskiego. —
— Zrobione. Gadaj, — wszyscy umilkli zaciekawieni, gdyż Saski słynął ze swej nieporównanej zdolności komicznego, nie tyle opowiadania, ile wymawiania, a przytem miał iście aktorski dar gestów i mimiki. Był nawet już dłuższy czas w teatrze, ale porzucił go zgorszony, twierdząc, że jest to jeden prawdziwy... kabaret. Teraz był słuchaczem Akademji Sztuk Pięknych i mistrzem w zbieraniu najrozmaitszych opowiadań z życia bezdomnych artystów.
Przechylił w tył głowę, przymrużył oczy, i począł cedzić zwolna, przez zęby:
— Chociaż rzecz się dotyczy niezwykle czcigod-