Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ca mnie wszystko, co żyje pełnią, swobodą i rozkwitem, a konanie jesieni wydaje mi się zawsze symbolem śmierci tego, co piękne, żywe i zdrowe, a więc i człowieka, i idei, i piękna, i pieśni. —
— Pieśni? —
— Tak. I to jest takie straszne, że wszystko, wszystko musi się zakończyć, wszystko śmiercią zginąć. —
— Pieśń nie zginie nigdy! —
— O panie! —
Staliński uśmiechnął się mimowoli, ale spojrzał na młodego poetę z nowem zaciekawieniem; zachwycały go te jasne, pełne nadziei i bezwiny oczy, i dziwną radością napełniała ta blada, prawie przejrzysta, jaśniejąca twarz; nic mu więcej nie odpowiedział, tylko idąc powoli obrzucał go co chwila cichem badającem spojrzeniem.
Doszli do zbiegu dwóch małych uliczek i tu się zatrzymali.
— Pan dokąd? — zapytał Rudzki.
— Ja? Gdziekolwiek na obiad. —
— To niech pan idzie ze mną. Jest tu niedaleko czysto artystyczna knajpa, i w niej się zbiera codzień istna czereda młodych malarzy, poetów, rzeźbiarzy, dramaturgów, jednem słowem przyszła sztuka polska. Jest to, co prawda, troszeczkę hołota, ale chłopy z sercem i mózgiem zdrowym, a nie rzadko z dużą szlachetnością. Wśród nich ma pan już wielu wielbicieli. —
— Ależ pójdę; pójdę z największą przyjemnością. —
Weszli do małej restauracji, podzielonej na dwie,