Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pracują. Pan Staliński przyrzekł nam, panie Tadeuszu, nową swą pracę na styczeń! —
— Na luty, panie redaktorze! —
— Ocho! Już się wykręca! Weź, no go w obroty, panie Tadeuszu! —
— Ogromnie się cieszę, że poznaję pana — Rudzki uśmiechnął się cichym, dziecinnym uśmiechem — Pańskie artykuły podbiły panu serca młodych. Tylko dotąd nie wiedzieliśmy, gdzie pan stale przebywa. —
— Rok prawie spędziłem poza Krakowem. Ale my redaktorowi przeszkadzamy, co?
— Niby to robota jest. Idźcie sobie na obiad, ja jeszcze godzinkę posiedzę. —
Pożegnali się więc z sympatycznym staruszkiem i wyszli na ulicę. Dzień był smutny i szary, a śnieg padał bez przerwy dużemi, strzępiastemi płatami. Rudzki postawił kołnierz palta, ręce zasunął głęboko w kieszenie, i powiedział znów z tym swoim dziecinnym, rozbrajającym uśmiechem:
— Zima to dla mnie najgorsza pora. Dawniej z powodu tego, że się nie miało ani dobrego płaszcza, ani porządnych butów, a dziś z powodu nastrojów duchowych. Zimą ogarnia mnie zupełna apatja, melancholijny opad sił, i tęsknota, wprost chorobliwa tęsknota za słońcem! —
— Tak. Pan zapewne nigdy jeszcze me spędził zimy na wsi, co? —
— Rzeczywiście. Wsi prawie nie znam. Jestem dzieckiem miasta. —
— A ja przeciwnie, wsi. I wie pan, tylko jesień, późna jesień działa na mnie przygniatająco. Zachwy-