Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dość duże, komnaty. W pierwszej było prawie pusto, z drugiej zato płynął wraz z kłębami sinego dymku gwar licznych głosów wesoły i nieskrępowany.
— Ten pokój — objaśniał z uśmiechem Rudzki — jest dla niepalących, drugi zaś to pokój nasz! —
Zaledwie przekroczyli próg tego „naszego“ pokoju powitał ich burzliwy śmiech i brzękliwy gwar:
— Witajcie kapłani Muz! —
— Witaj wschodzące słońce!
— Bądź pozdrowion synu Appolina! —
— Oby Muza twoja nigdy nie wzgardziła tobą dla pięknego Morfeusza! —
— I oby ci harfa nigdy się nie rozstroiła! —
— Silentium, panowie! — Rudzki wesoło zaklaskał w ręce — Silentium! Uczcijcie mnie do pioruna, i wysłuchajcie! —
— Zaiste godny tego! —
— Słuchajcie! —
— Pozwólcie sobie przedstawić pana Karola Stalińskiego, autora słynnych polemik filozoficznych, któregoście rok temu zgodnie wychwalali. —
Kilka rąk różnej wielkości i różnego kształtu wyciągnęło się ku Stalińskiemu. Posypały się nazwiska:
— Lipciński Józef, z profesji malarz, a z talentu leniuch! —
— Roman Saski, drugie wydanie kolegi Lipcińskiego. —
— Bajorski Wiktor, ponoć syn Appolina, lecz realnie szewca pijaczyny. —
— Będziński Mieczysław. Proszę mi wierzyć