Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak, jakgdyby szły do jakiegoś dalekiego wniosku, którego jednak, czuł to wyraźnie, nie chciał jeszcze odgadnąć. Zbudził się w nim lekki niepokój, więc właśnie dlatego zabrał się do pisania artykułu, skupił myśli, i kilka godzin pracował wyśmienicie.
Skończywszy, poczuł pewne wyczerpanie, i bardzo się tem ucieszył: pójdę do redakcji, oddam te bazgraniny, a potem będę się mógł spokojnie, spokojnie zastanowić.
Nad czem?
No, oczywiście, nad tem wczorajszem zdarzeniem.
Już miał wychodzić, kiedy do drzwi zapukano. Miejski posłaniec wręczył mu mały liścik w błękitnej kopercie, od której powiało wonią fiołkową. Usiadł na kanapie, i wolno rozcinał kopertę: To od niej! — pomyślał wreszcie, i nagle krew rozkoszną falą do twarzy mu uderzyła. Przymknął oczy, i przypomniał czar jej spojrzenia, i słodycz jej pocałunków.
A potem czytał:
— Panie Karolu! Noc minęła jak chwila, a była jakgdyby jeden złoty sen. Lecz rankiem, chłodnym i smutnym zimowym rankiem, przyszło coś jak otrzeźwienie, lub może zastanowienie. To ostatnie u kobiet, prawda, dosyć rzadkie? Lecz ja... O, panie Karolu, pan ma zbyt piękne usta, i takie kuszące oczy, że oprzeć się panu, nawet po zastanowieniu, nie można. Więc... jeżeli to nie było szałem chwili, złudzeniem godziny... to proszę przyjść do mnie.