Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nym pociskiem, wżerał się zimnem w piersi, że wreszcie przystanęli bezradni, przyciśnięci do muru, nie mogąc nawet wypowiedzieć słowa.
— Zimno pani? — wykrztusił wreszcie Staliński. — Co? —
— Ba...! —
Na szczęście podjechała wolna karetka. Wskoczyli szybko do jej ciemnego wnętrza, i długą chwilę śmiali się znowu jak dzieci.
— Co? Zmarzła pani? — pytał Staliński i ujął obie jej ręce. — Jakto? A gdzież rękawiczki? —
— Zapomniałam nałożyć. —
— Zimne jak lód! —
— To trzeba rozgrzać. —
Fala krwi napłynęła mu znowu do głowy. W ciemności widział jej gorejące, ogromne oczy, widział zarys twarzy i rozchylone usta, i czuł ją całą, kwitnącą, cudną ciałem tak blizko przy sobie, tak dziwnie kuszącą i czarowną, a zarazem jakgdyby mu nieznaną, obcą i daleką... I jakiś sen szalony przypominało serce, a oczy jej gorzały gdyby oczy tamte, zapamiętane i stokroć przeklęte.
Ale już nie wiedział, co się z nim dzieje. Pochylił nizko głowę i gorąco, mocno całował jej chłodne ręce, przyciskał je do ust coraz na dłuższą chwilę, i szeptał jakieś zgoła niepojęte słowa.
A Zofja przymknęła oczy, złożyła głowę na jego ramieniu i szeptała urwanie, cicho, namiętnie.
— Ty... ty... ty... ty... —
— Co? —
— Gdzie... my... jesteśmy? —
— Kocham cię! —