Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrze. —
Na schodach przystanęli i roześmiali się swawolnie jak rozbawione dzieci.
— Uciekliśmy jakby w gimnazjum przed dzwonkiem. Prawda, panie? —
— Oczywiście. A teraz dokąd? —
— Przecież mnie pan odprowadzi? —
— Myślę. —
Wyszli przed bramę, lecz zaraz przystanęli spłoszeni. Uderzył w nich iście szubieniczny wicher, miotając w twarze płaty olbrzymie śniegu, i zapierając oddech w piersiach ostrym, zimnym powiewem. Wokoło było zupełnie pusto, i chwilami, kiedy wicher milknął, głucho i spokojnie. Śnieg jeno padał sennie i powoli dużemi, pierzastemi płatami, układał się bezszelestnie na drzewach i ziemi, i zdawał się zasypywać wszystko na długie, a ciche sny.
A potem znowu zrywał się podmuch wiatru, podrywał z dachów kłęby śniegu, niósł je wysoko lub nagle spychał w dół, i grał w zaułkach i uliczkach oszalałą, dziką, zimową baśń.
— O, — wyrzekła po długiej chwili Zofja — ja lubię taki wieczór —
— Tak. Ale iść prawie niepodobna. —
— Przejdziemy do rogu, znajdziemy karetkę, i odwiezie mnie pan do domu. —
— Rozkaz? —
— Kategoryczny. —
— Wobec tego słucham — ujął ją silnie pod rękę, i poczęli brnąć po kostki w śniegu, weseląc się jak dzieci. Ale wicher stawał się coraz gwałtowniejszy, ciskał w nich swą siłą niby niewidzial-