Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ty! —
Wyrwała mu ręce, padła piersią na pierś jego, ustami znalazła usta. Obłędny ogień pocałunków objął ich uściskiem rozkoszy, co szaloną falą wzbierała w piersiach, rozpierała serca, i myśli zamieniała w obłąkany zachwyt; odejmowali na mgnienie usta od ust i oczyma szukali oczu; spojrzenia ich sprzęgały się ze sobą niby dwie wole, wyczarowywały z serc pieśni marzeń najpiękniejszych, zbliżały się do siebie coraz bliżej i bliżej, aż zdawały się topnieć w jednym błysku, zamierać w jednej toni rozkoszy — i wtedy znów łączyły się ich usta.
...Karetka zatrzymała się.
Zofja szarpnęła się w jego ramionach, i pchnęła ręką drzwiczki. Zimny wiew buchnął w zamglone oczy Stalińskiego, a płatki śniegu ochłodziły mu czoło. Pomógł jej wysiąść i doprowadził do bramy. Był jakby zatumaniony, lub ogłuszony silnem uderzeniem; nie czuł uścisku jej dłoni i nie widział szczęsnego spojrzenia. Drgnął dopiero, kiedy ręką musnęła twarz jego, i szepnęła cicho, a tak słodko jak echo harfy srebrzystej.
— Przyjdź! —
Spojrzał za nią, chciał zatrzymać, coś powiedzieć, ale już znikła na schodach. Zawrócił wolno i podszedł do karetki: — Do kawiarni Grossa. Jedź powoli. — ułożył się wygodnie na siedzeniu, zapalił papierosa, i popadł w głuche odtrętwięnie.
— Co to było? — krzyknął w nim wreszcie głos jakiś, i oprzytomnił zupełnie. Przesunął ręką po czole i nagle począł się śmiać cichym, półszyderczym śmiechem: