Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mógł w ciemnych ich głębiach ujrzeć wyznania rozkoszy?
Ażali nigdy już ręce twe białe niby lilii kwiaty nie dotkną mej twarzy, i żaru czoła mego pieszczotą cichą, senną, łagodną nie ochłodzą?
Płonie serce moje, płonie niby żagiew świętego ognia w pogańskiej świątyni, bo pogańską dzisiaj jest ma myśl i dusza.
Do ciebie się modlę jako do jedynej wartości tego bytu, ty bóstwem mojem jesteś, ty moim początkiem i końcem.
Ciebie czczą tylko dzisiaj moje pieśni, i ciebie tylko jedną znają — o, słońce mojej duszy i tęsknoto straszna, rozpaczna!
I ażaliż nigdy?“
Oczy Zośki łzami się przesłoniły. Zaczęła czytać szeptem. Szept ten rósł, rozpalał się, rozżagwiał mocą płonącą, dyszał tęsknotą i bólem, i żądzą i prawie szałem:

„Zbliża się, zbliża już cudu godzina,
godzina snów spełnienia, i marzeń uroku!
Spali się już miłości przeczysta bezwina,
którą widzę, olśniony, w tajemnym twym wzroku.
Zbliża się, zbliża chwila oszołomień,
chwila szałów obłędnych, straszliwych uniesień!
Godzina dojrzewania piękniejsza niż jesień,
niżeli śmierć mocniejsza, słoneczna jak płomień.
Szaleństwem się zapalą, ogniem staną oczy,
pożarem serca nasze, a płomieniem dusze!
Serce moje krwią żywą niby pieśnią broczy,
myśl moja żyje wiecznie w wirach, zawierusze!