Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czyż nigdy?
O, czyż nigdy oczy twoje nie błysną ku moim radośnie, nie obnażą promieniem swoim bolesnej mej tajemnicy, i głębi swych tajnych, czarownych, cudownych głębi czyż nigdy me rozjaśnią? Oczy twoje w duszę mi się uświęciły niby dwie gwiazdy przewodnie, lub niby dwa błędne, leciuchne płomyki złote, co świecą i drgają i sypią łagodnym rozbłyskiem by ciche, nienazwane latarenki ludzkiej, serdecznej tęsknicy...
O, oczy twoje!
Są niby dwie czarowne otchłanie, w których miłość moja tonie z cichą wiarą, z ufnością, z rozkoszą, z nadzieją!
O, oczy twoje!
Patrzę w nie, patrzę oszalały, szukam w nich wyznania rozkoszy, a oto tajemny ich błysk sny moje precz płoszy, i mękę moją w ból krwawy zamienia.
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam zaznać pieszczoty twych oczu, na myśl o której szaleje me serce, płomienieje dusza i pada, pada na dno marzeń zatracenia.
Oh, oszaleć!
Te oczy, te twoje cudne oczy...
Czyż nigdy?“
Zośka czytała i drżała. W duszy jej rodził się gwałtowny płomień, serce szalało w piersi, żar krwi palił lica. A oczy czytały:
„O... oczy..!
Ażali nigdy już, istotnie przenigdy, nie będę