Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

we i jasne płomienie. Na ustach miał zdziwiony uśmiech, uśmiech pełen radości. Patrzał na nią i drżał i nie wiedział, co ma powiedzieć. A ona stała przed nim wprost śliczna w swem przedziwnem wzruszeniu i podarowała mu kwiaty.
Wreszcie opamiętał się:
— Dziękuję ci Zosik, dziękuję. Mój Boże! Jakaś ty dobra... Proszę cię, siadaj tu. Nie, czekaj. Zdejm najpierw płaszcz i kapelusz. O, tak. Napijesz się herbaty? —
— Owszem. —
— W tej chwili zrobię. Już się robi. Czy dobrodziejka głodna?
— Dobrodziejka głodna nie jest. Przyszła, żeby ci dać kwiaty, i żeby... —
— I żeby..? —
— I żeby cię pocałować... —
— Zosik! —
— Nie, czekaj, nie teraz... Rób herbatę, a ja sobie przejrzę te notatki. Można? —
— Można. —
Były to drobne kartki, ołówkiem zapisane. Zośka czytała:
„Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam ujrzeć w oczach twoich znaku zrozumienia mojej za tobą tęsknoty?
Tęsknoty, która duszę moją do cna przepaliła, do najtajniejszych jej głębi, z marzeń mych górnych i snów płomiennych szary popiół zmierzchów czyniąc, noc w duszy mojej głuchą rozpościerając, noc, której jedynym brzaskiem świetlistym jest słaba, wątła jak ostatni blask zachodu, nadzieja?