Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A ja?
Och, niema go! —
Próżno łomoce krew w żyłach, próżno pali się serce, w pustkę się prężą ramiona!
Niema go! —
Teatrem wstrząsnął nagle rumot zgodnych burzliwych oklasków. Na scenie ukazał się Rudzki bardzo blady i z gorejącemi oczyma, i patrzał, zda się niepojęcie zdziwiony na kwiaty, które mu podawano, na bukiety, które padały do stóp jego, — patrzał długą chwilę jakgdyby nic nie rozumiejąc.
Przez twarz Zofji przebiegł nagle uśmiech pełen goryczy. Zerwała sobie z piersi różę białą i z rozmachem rzuciła ją na scenę.
Poczem wstała szybko i wybiegła z loży.
Różę białą chwycił Rudzki w lot. Nie przeczuł, nie wiedział od kogo pochodzi, lecz stała mu się naraz drogą, tajemną, kochaną.
Obrzydły mu nagle oklaski i krzyki, skłonił się raz jeszcze poważnie lecz chłodno, i szybko opuścił scenę.
Lecz zatrzymano go niemal zaraz.
Liczne dłonie ludzi mu zupełnie nieznanych wyciągały się ku niemu, przyjmować musiał powinszowania i zachwyty, odpowiadać bez końca na pytania, i dziwić się czemu artyści są dla niego dziś dopiero grzeczni, kiedy przecież dramet znali już od miesiąca.
Powodzenie pomyślał z niechęcią.
Dusza jego była... tam... u jej stóp. Jej jedynej możeby wyznał dzieje rozkoszy owego tworzenia, owego powolnego przybierania w słowa zjaw snu