Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mała niespodzianka.
— A to co innego! — pożegnała go długim uściskiem dłoni i jeszcze jakiemś słowem tajemnem, którego nie zrozumiał, i wsiadła do dorożki.
Patrzał za nią przez chwilę z uśmiechem, zapytując się siebie po raz niewiadomo który, jakim sposobem „to wszystko“ tak szybko się stało, i tak cudnie płynie...
W drukarni dyrektor już go oczekiwał.
— Wszystko załatwione, młody autorze. Nakład cały odesłany już pańskiemu wydawcy, egzemplarze, które pan podpisał, przesłane według adresów, za dni kilka będzie pan już sławnym. —
— Dziękuję, bardzo dziękuję. A te trzy egzemplarze, o które prosiłem dla siebie? —
— Są — podał mu trzy grube, artystycznie oprawione tomy, i wyciągnął rękę — dziękuję serdecznie za książkę, którą pan mi wczoraj z nadpisem swym zostawił. Oraz serdecznie, serdecznie winszuję; ja jestem stary, i dużo czytałem, ale tak tęgiej pracy już dawno, bardzo dawno nie czytałem. —
— Jakto? To pan już przeczytał? — Staliński się mimowiednie zarumienił, i poczuł przedsmak sławy.
— O tak, aż do końca. Może być pan dumny z swego dzieła. —
Staliński pożegnał serdecznie starego dyrektora, i z książkami pod pachą dumny, wesoły i szczęśliwy wybiegł na ulicę. Wsiadł do dorożki i kazał się zawieść do najlepszego w mieście sklepu kwiatowego. Tam kupił pęk olbrzymi róż, i pojechał już prosto do Zofji.
Dorożkarzowi rzucił suty napiwek, i wbiegał po