Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

schodach, gwiżdżąc swawolnie, niby rozbawiony dzieciak. Krew w nim grała mocną radość życia, nigdy się nie czuł jeszcze tak bezgranicznie swobodnym.
Zofja na widok jego (był nieco obłocony, i ledwo mógł utrzymać w rękach książki i pozawijane w bibułki róż pęki) roześmiała się wesoło, i gromiła go swawolnie:
— Nie trzeba mnie było zabrać ze sobą? Co?
— Nie. Czas obrzydliwy i wicher taki u-u-u-u...
— U-u-u-u — śmiała się — no, proszę zdjąć palto i na herbatę! Zaraz każę podać. — Zdjąwszy palto, i jako tako oczyściwszy odzież wszedł do pokoju. Zofji tu nie było i wkoło panowała senna, trochę nudna cisza. Staliński usiadł na kanapie i przymknął oczy. Znużony wrażeniami dnia całego z przyjemnością poddawał się nastrojowi sennemu bezładnych myśli i bezładnych wspomnień.
...A przecież to wszystko stało się zaledwie wczoraj. Na tym odczycie. W tej niewielkiej sali, którą tak bardzo lubił, i w której tak często kusiły go tajemne, dziwne oczy panny Zofji Wirejskiej. Dziś Zosi... dziś cudnej Zosi, płonącej miłością...
Wczoraj sala była szczelnie zapełniona. Staliński wszedłszy, a przybył spóźniony, wspiął się na palcach i szukał wolnego miejsca. Że jednak odczyt już się rozpoczął, siadł w ostatnim rzędzie ławek i słuchał ciekawie. Młody jakiś „filozof“ z nieprawdopodobnym zapałem opowiadał o skarbach wiedzy i poezji „mędrców Upaniszady“, i potrafił utrzymać słuchaczy w uwadze i napięciu. Wszystkich zaciekawiły nieznane im prawie rzeczy, lecz Staliński, który się