Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się zaraz, odwróciła ku niemu twarz nieco zapłonioną, i rzekła figlarnie:
— Bojaźliwe i wstydliwe jest szczęście... —
— Może tak, może nie... —
— Ej...! —
Na ulicy owiał ich chłód i ponurość grudniowego, posępnego wieczoru. Trotuary szkliły się lepkiem, rządkiem błotem, latarnie płynęły niepewnie w otęczach mgły rudej, — a od bocznych ulic i od plant zawiewał ostry, przejmujący wicher.
Staliński spojrzał na nizko płynące zwały chmur skłębionych, spojrzał na mokre, brudne, odrapane domy, na nagie drzewka uliczne wstrząsnął się, i wyszeptał:
— Teraz powinna być wiosna. —
— Albo cudny, słoneczny, zimowy, mroźny dzień. —
— Byśmy szli w słońcu! —
— I jego blaskom z naszego szczęścia się spowiadali! —
Znów sprzęgły się ich oczy, i znów rozkosz niewymowna płomieniem objęła ich dusze.
Dopiero po długiej chwili Staliński przypomniał sobie, że przecież musi iść do drukarni, więc przywołał dorożkę, i rzekł do Zofji:
— Teraz moja pani pojedzie do domu, i tam zaczeka na mnie krótką godzinkę. —
— Dlaczego tak?
— Rozkaz! —
— O! —
— Nieodwołalny! —
— A co to będzie? —