Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Widzisz... — smętnie uśmiechnął się Rudzki — tacy jesteśmy sami... we dwoje... —
— Sami... we dwoje... — powtórzyła jak echo, i nagle się zarumieniła.
Rudzki nie wiedział jednak, dlaczego się zarumieniła.
Odprowadził ją potem do domu. W bramie chciała mu ręce zarzucić na szyję, policzkiem się do twarzy jego przytulić i szepnąć:... chodź... będziemy tacy sami we dwoje..., ale nie śmiała. Szepnęła tylko:
— Pocałuj mnie na przymierze i na dobranoc... —
— Zosik! —
Pocałował ją w usta, i odszedł. A ona pozostała w bramie z niepokojem w sercu, z żarem w żyłach i z bezmiarem miłości w duszy.

— Zośka, co robisz w sobotę wieczór? —
— A bo ja wiem! —
— A ja wiem. —
— No, no! Widzisz go, mądrala! — podeszła do siedzącego, i zwyczajem swoim oparłszy się kolanami o jego kolana, pochyliła się i musnęła ustami jego czoło. — Lepiej przyznaj się, co robiłeś w nocy. Blay jesteś, oczy masz podsiniałe...
— Pisałem Zośka. —
— Znowu?! —
— Cóż robić? Piszę nowy dramt, i tak mi się dobrze pisze... —
— Ale obiecywałeś mi, że nie będziesz nocami