Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciło myśli. Wstał ciężko z krzesła, skłonił się jej głęboko, pocałował w rękę:
— Dobrze. Napiszę. A teraz już pójdę: czekają na mnie. —
— Pan jest bardzo dobry, panie Tadeuszu — szepnęła cicho — proszę o mnie pamiętać. —
— Zawsze. —
Czuł, że z tego słowa żywa krew trysnąćby mogła. Pobladł na tą myśl, zachwiał się prawie, i skłoniwszy się jeszcze raz, odszedł szybko.
Burza w nim wrzała, i czuł, że w jakikolwiek sposób musi ją wyładować.
Podszedł szybko do dość milcząco zachowującej się artystycznej gromadki, i rzucił przez zęby, z półironicznym uśmiechem:
— Cóż do djabła! jeszcze tu u was chmurno? Kelner! Wódki dla wszystkich! Będziemy pić, granda! —
Spojrzeli na niego zdziwieni. Zamienili się szybkiemi, porozumiewawczymi spojrzeniami, i Saski powiedział łagodnie:
— Siadaj, Tadek. Nie szalej. Poco się mamy upić? —
— Ja ładnie muszę wyglądać — przemknęło Rudzkiemu przez głowę — skoro ten już zauważył. Usiadł i mówił chrapliwie, a zdawało mu się, że mówił swobodnie:
— Właśnie, że się chcę upić dzisiaj! Upić, do dyabła, i śmiać się!
— Co tobie jest?