Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mała? To znaczy... że byłem jej znowu na chwilę potrzebny. Jak wierny niewolnik...
Śmiech huczał mu w sercu, wył i pluł plugawemi słowy.
Ale to tylko w sercu...
Na twarzy miał uśmiech uprzejmy, głos obojętny, chłodny lecz spokojny:
— Tak jest. Lecz na mój ostatni list, wysłany dość dawno, nie mam dotąd żadnej odpowiedzi. —
— Więc pan o niczem nie wie? —
— To znaczy?
— O śmierci jego ojca... —
— Wiem. —
— I o jego pojedynku... —
— Nie pierwszy raz słyszę. —
— Tak, miał pojedynek — wyrzekła głucho i leży chory, raniony. Niech pan do niego napisze, panie. Trzeba go trochę rozruszać. —
— Aha! —
Zrozumiał.
Było to to samo przeraźliwe: aha!, które po raz pierwszy posłyszał tu, w tej samej kawiarni, kiedy rozmawiał z nią po raz pierwszy.
Zrozumiał. Oh, doskonale to pojął:
Ona musiała to, chociażby tylko to, głośno wypowiedzieć, bo ból i niepewność szarpie i męczy jej duszę.
A on?
„Oh, oszaleć!
Te oczy, te twoje cudne oczy...
Czyż nigdy?“
Nigdy! Nigdy! Nigdy! huczało mu w sercu, i mą-