Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oczy twoje w duszę mi się wświeciły niby dwie gwiazdy przewodnie, lub niby dwa błędne, leciuchne płomyki złote, co świecą i drgają i sypią łagodnym rozbłyskiem, by ciche, nienazwane latarenki ludzkiej, serdecznej tęsknicy...”
A mówił głośno: — ja nie jestem zniechęcony, i moi towarzysze też zapewne tego o sobie powiedzieć nie mogą. Lecz, jest co innego, coś, co może być gorszem nawet od zniechęcenia. My, tak jeszcze młodzi, jesteśmy już znużeni.
— Dlaczego? —
— Zrozumiałe: zbyt ciężko trzeba zdobywać każdy krok naprzód, każde posunięcie się w życiu. Artyści, dziwnem zrządzeniem losu, są większością ubodzy, biedni nawet, i rzuceni jak na łup w fale huczącego, miejskiego gwaru i ruchu. O chleb trudno, początkowe prace nic nie przynoszą, połowa więc tylko dobija do brzegu. Lecz dobijając, jeszcze się chwieje na myśl o tych, co utonęli. —
— Pan to wszystko powinien zwyciężyć, poeto hymnu do słońca! Pan... silny! —
Rudzki zadrżał, spojrzał na nią, zamarł i zastygł w zachwycie. W oczach jej ujrzał promień tak jasny, jakiego ujrzeć nigdy się nie spodziewał.
Za to, żeby módz teraz, w tej chwili, paść do jej nóg, i stopy jej całować, chętnieby połową życia zapłacił!
Ale widział wkoło wesołe, roześmiane twarze, słyszał tony instrumentów, które stroiła orkiestra, czuł jej dziwnie badające spojrzenie na twarzy, i przechyliwszy się tylko poprzez stolik, spojrzał jej mocno całym sobą w oczy, i powiedział: